wtorek, 28 lipca 2009

Memories

Koja / Uganda

Wracając z Jinja do Kampali po drodze przejeżdżamy przez miejscowość Mukono. Postanawiam przy okazji, że tu jesteśmy, że wysiądziemy z matatu (mały bus) i ruszymy na poszukiwanie miejsca nad jeziorem Wiktorii, gdzie mój Dziadek jako nastolatek spędził kilka lat w polskim obozie.

Jak mój Dziadek wogóle trafił do Afryki? A więc historia jest taka...

Na początku II Wojny Światowej Sowieci wywieźli z RP na Syberię około miliona Polaków, w tym Dziadka z Jego mamą i siostrą (w tym czasie mój Pradziadek krążył po Europie z armią generała Andersa). Gdy w 1941 roku na teren Sojuz Sowietskich Socialisticzeskich Riespublik weszli Niemcy, Stalin łaskawie pozwolił Polakom na opuszczenie terytorium ZSRR. Polacy przez Iran i Pakistan zostali wysłani przez Anglików statkiem do ich zagranicznych kolonii - Indii i Afryki Wschodniej.


Statki płynące do Afryki docierały do portu w Mombasie, skąd następnie około 20.000 Polaków trafiło koleją do 22 obozów dla uchodźców. Dziadek wylądował w polskim osiedlu w miejscowości Koja na cyplu jeziora Wiktorii i spędził tam kilka lat.






Wojnę polscy uchodźcy spędzili więc w sympatycznym miejscu, gdzie życie toczyło się całkiem normalnym trybem (szkoła, zabawy, harcerstwo) nie licząc oczywiście minusów mieszkania w Afryce (ataki krokodyli i zachorowania na malarię).



Wiedziałem, że z osiedla na jeziorem uchował się jedynie polski cmentarz (wyremontowany później w latach 90-tych przez naszego przyjaciela salezjanina - ojca Jana Marciniaka, którego odwiedzimy za dwa tygodnie w Tanzanii), brama wjazdowa oraz studnia. Mimo to chcieliśmy zobaczyć to miejsce, więc wynajęliśmy gościa z motorkiem, który teoretycznie wiedział, gdzie znajduje się plantacja bawełny i góra Mpunge zlokalizowane obok byłego osiedla.


Ruszyliśmy w trójkę na jednym motorze po wyboistej drodze, ale po kilku kilometrach kierowca się zatrzymał. Paweł poinformował mnie, że właśnie wpadliśmy do rowu, czego nie zauważyłem, bo nie było dla mnie znaczącej różnicy pomiędzy stanem tej drogi a rowem. Niestety rozwaliliśmy przy okazji koło. Czekaliśmy kilkanaście minut i gdy kierowcy wciąż nie udawało się go naprawić, wynajęliśmy kolejnego, który również wydawał się wiedzieć, dokąd chcemy dojechać.


Jechaliśmy tak około 2h po drodze, z której czerwony kurz pokrył swoim kolorem całą zieloną roślinność dookoła, a po chwili także nas. Droga zwężała się coraz bardziej, aż wjechaliśmy do dżungli, gdzie w nocy widzieliśmy tylko błyski świeczek w "domach" i słyszeliśmy wybiegające i wołające za nami z zarośli dzieciaki.


Niestety pobłądziliśmy tak mocno i było już tak ciemno, że musieliśmy w końcu się poddać i wrócić do Mukono a stamtąd na noc do Kampali. Szkoda, ale może zdarzy się kolejna okazja, aby odwiedzić to miejsce, skąd po wojnie Dziadek wrócił do Polski, a większość jego znajomych rozpłynęła się do Wielkiej Brytanii, Kanady, Stanów Zjednoczonych i Australii.




Przesłałem ostatnio stare zdjęcia z Koji jednemu z Polaków, którzy po pobycie w obozach w Koja i Masindi trafili po wojnie do Anglii. Okazało się, że po raz pierwszy po ponad sześćdziesięciu latach zobaczył budynki, które miał w pamięci jako mały chłopak.

Hello Staszek

Thank you for contacting me again and the photographs. It is the first time that I have seen the buildings I lived in in Koja. They indeed look as if made from mud and covered with elephant grass. I remember that the floor was just trodden earth...... no carpets !!!!!

I remember vividly that the table legs, chair legs and bed legs had to be covered with some form of fluid.....I think it was called ROPA. This was done to prevent ants and other insects from climbing. I remember one night feeling something tickling me on my chest... I was about 4 years old, and when my father pulled back the bed clothes, I saw that it was a huge ant!

(...)

It is a pity that you did not find your way to Koja

(...)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz